Od Fabryki Słów! : Janet Evanovich "Po drugie dla kasy"

Świetna wiadomość dla wszystkich, którzy nie mogą się doczekać kontynuacji przygód łowczyni nagród Stephanie Plum.
Drugi tom serii Janet Evanovich "Po drugie dla kasy" już w środę 18.04 pojawi się w księgarniach




wydanie 1
data premiery 18.04.2012
ISBN 978-83-7574-764-5
liczba stron 416
oprawa zintegrowana
seria: fabryka słów / kryminał

Dwadzieścia cztery trumny i dwa ciała. A to miała być łatwa sprawa. W sam raz dla Stephanie Plum,
świeżo upieczonej łowczyni nagród. Uzbrojona w gaz pieprzowy, nowiuśki paralizator i zabójczą latarkę.
Przy niewielkiej pomocy Morellego i Komandosa musi rozwiązać zagadkę. Po pierwsze – bo tak. Po drugie – dla kasy.


Stephanie szuka Kenny’ego Mancusa, bo musi spłacić raty za samochód.
Morelli też szuka Kenny’ego Mancusa i sposobu na wyciągniecie ze Stephanie wszystkich informacji.
Babcia Mazurowa szuka rozrywki i najlepszego domu pogrzebowego w mieście. Tak na przyszłość.
Spiro Stiva szuka dwudziestu czterech trumien, które kupił po bardzo okazyjnej cenie i ma nadzieję,
że Stephanie pomoże mu znaleźć złodzieja. Profesjonalnie.

Sprawa się komplikuje, ciała się piętrzą, niekoniecznie w całości, a długi niestety rosną.
Trzeba jak najszybciej doprowadzić te poszukiwania do końca.
Po pierwsze z uwagi na Babcię Mazurową.
Po drugie jak zawsze – dla kasy.

FRAGMENT

W Grajdole jest pięć domów pogrzebowych. Danny Gunzer, zmarły szwagier Betty Szajack, leżał w salonie pogrzebowym Stivy.
            – Jak umrę, dopilnuj, żeby mnie zabrali do Stivy – poleciła mi babcia Mazurowa po drodze. – Nie chcę, żeby mnie przygotowywał ten Mosel, beztalencie. Nie ma pojęcia o makijażu. Używa za dużo różu. Każdy nieboszczyk u niego wygląda nienaturalnie. No i nie chcę, żeby Sokolowsky oglądał mnie nago. Słyszałam kilka dziwnych rzeczy na jego temat. Stiva jest najlepszy.Jeśli nie jesteś byle kim, pogrzeb robisz u Stivy.
            Dom pogrzebowy Stivy mieścił się przy Hamilton, niedaleko Szpitala Świętego Franciszka. Był to duży wiktoriański dom, otoczony werandą, przebudowany, by służyć nowym celom. Budynek pomalowano na biało, a okiennice na czarno. W trosce o tych odwiedzających, którzy poruszali się już z trudem, Stiva położył na zewnątrz zieloną wykładzinę, która biegła od frontowych drzwi poprzez schody aż do chodnika. Podjazd
dochodził na tyły budynku, gdzie mieścił się garaż na cztery samochody. Po stronie przeciwnej postawiono niewielką dobudówkę z cegły. Stiva urządził w niej dwie dodatkowe sale. Nigdy nie miałam okazji zwiedzać domu pogrzebowego Stivy, ale zakładałam, że tam mieści się wyposażenie do balsamowania zwłok.
            Zaparkowałam na ulicy i obiegłam jeepa, by pomóc wysiąść babci Mazurowej. Babcia doszła do wniosku, że nie może wyciągać informacji z Sergiego Morellego w swoich zwykłych tenisówkach, i założyła czarne, lakierowane szpilki, jakie według niej miały nosić wszystkie laski.
            Złapałam ją mocno za łokieć i poprowadziłam do środka, do głównego holu, gdzie zbierali się właśnie Rycerze Kolumba w zabawnych kapeluszach i szarfach. Rozmawiali ściszonymi głosami, a dźwięk kroków wygłuszała nowa wykładzina. Zapach ciętych kwiatów był niemal nie do zniesienia, mieszał się w powietrzu z aromatem miętówek i odświeżaczy oddechu, ani jedno, ani drugie nie maskowało jednak woni whiskey, którą uraczyli się Rycerze.
            Constantine Stiva założył swoją firmę przed trzydziestu laty i od tego czasu każdego dnia osobiście zajmował się żałobnikami. Stiva był idealnym przedsiębiorcą
pogrzebowym, poruszał się cicho i dyskretnie, usta zawsze wyginał mu smutny uśmiech, czoło miał blade i gładkie niczym zimny pudding. Constantine Stiva... tajemniczy balsamista.
            Ostatnio coraz częściej u boku Constantine’a zaczął pojawiać się jego pasierb, Spiro. Wieczorami towarzyszył mu przy wystawianiu zwłok, a rankiem przy pochówkach.
Śmierć była całym życiem Constantine’a, Spiro jednakże był tu tylko kibicem. Uśmiechał się wprawdzie współczująco, ale tylko ustami. Gdybym miała zgadywać, co najbardziej kręciło Spira w całym tym interesie, powiedziałabym, że chemia. Balsamowanie.
Młodsza siostra Mary Lou Molnar chodziła ze Spirem do podstawówki i opowiadała w domu, że kiedy Stiva junior obcinał sobie paznokcie, to ich ścinki zbierał do szklanego słoiczka. Spiro był niewielkiego wzrostu, ciemnowłosy, miał owłosione palce i twarz,
w której dominował nos i wysokie strome czoło. Przypominał nafaszerowanego sterydami szczura, a plotki o zbieraniu paznokci tylko umacniały ten wizerunek w moich oczach.
            Przyjaźnił się z Moogeyem Buesem, ale nie wydawał się specjalnie poruszony jego śmiercią. Rozmawiałam krótko z młodym Stivą, kiedy przepytywałam znajomych Kenny’ego z listy. Spiro odpowiadał uprzejmie i powściągliwie. To prawda, w liceum był blisko z Kennym i Moogeyem. Owszem, przyjaźnili się także potem. Nie, nie miał pojęcia, dlaczego w ogóle mogło między nimi dojść do strzelaniny. Nie, nie widział się
z Kennym od czasu jego aresztowania i nie orientuje się, gdzie tamten mógłby się ukrywać.
            Constantine’a nie dostrzegłam nigdzie w okolicy, ale Spiro w tradycyjnym ciemnym garniturze, ozdobionym blaskiem białej koszuli, kierował przepływem żałobników.
            Babcia zmierzyła go takim wzrokiem, jakim spogląda się na tanią imitację dobrej biżuterii.
            – Gdzie Con? – zapytała.
            – W szpitalu. Dysk mu wyskoczył w zeszłym tygodniu.
            – Nie! – Babcia aż się zachłysnęła powietrzem. – Kto teraz zajmuje się sprawami firmy?
            – Ja. Zresztą i tak sam prowadziłem większość spraw. No i mam do pomocy Louiego.
            – A cóż to za Louie?
            – Louie Moon – wyjaśnił Spiro. – Pewnie go pani nie zna, bo pracuje głównie przed południem, czasami prowadzi samochody. Jest u nas od mniej więcej sześciu
miesięcy.
            Do holu weszła młoda kobieta, przystanęła i rozglądała się, rozpinając płaszcz. Napotkała spojrzenie Spira, a młody Stiva skinął jej głową, jak przystało na przedsiębiorcę pogrzebowego, który wita żałobnika. Kobieta odpowiedziała zdawkowym ukłonem.
            – Zdaje się, że wpadłeś jej w oko – stwierdziła babcia.
            Spiro uśmiechnął się, odsłaniając siekacze – górne wystające, a dolne tak krzywe, że ortodonta spłakałby się na ich widok.
            – Wiele kobiet się mną interesuje. Jestem dobrą partią. – Rozłożył ramiona. – W końcu kiedyś to wszystko będzie moje.
            – Nigdy jakoś nie myślałam o tobie w tym kontekście – stwierdziła babcia. – Nie wątpię, że byłbyś w stanie zapewnić kobiecie utrzymanie na odpowiednim poziomie.
            – Zaczynam przemyśliwać nad rozwojem firmy – oznajmił Spiro. – Być może zacznę sprzedawać licencje.
            – Słyszałaś? – zwróciła się babcia do mnie. – Jak to miło poznać młodego człowieka z ambicjami.
            Poczułam, że jeszcze trochę, a puszczę pawia prosto na garnitur Spira.
            – Przyszłyśmy pożegnać Danny’ego Gunzera – poinformowałam Stivę. – Miło się gawędziło, ale musimy pędzić, bo za chwilę Rycerze Kolumba zajmą wszystkie dobre miejsca.
            – Doskonale to rozumiem. Pan Gunzer spoczywa w sali zielonej.
            Sala zielona kiedyś była bawialnią. Powinna być jedną z bardziej prestiżowych, gdyby Stiva nie pomalował jej na jadowicie zielony kolor i nie zainstalował górnych
lamp o takiej mocy, że dałyby radę oświetlić stadion piłkarski.
            – Nie znoszę sali zielonej – powiedziała babcia Mazurowa, drepcząc za mną. – W tym oświetleniu widać każdą, nawet najmniejszą zmarszczkę. Tak się kończy, kiedy pozwolisz Walterowi Dumbowskiemu robić elektrykę. Ci bracia Dumbowsky niczego nie umieją zrobić dobrze. Jeśli Stiva spróbuje położyć mnie w sali zielonej, to lepiej od razu zabierz mnie do domu. Równie dobrze mogliby mnie położyć przed domem, przy krawężniku, żeby mnie w czwartek zabrała śmieciarka. Jeśli nie jesteś byle kim, to kładziesz się w którejś z tych nowych sal od tyłu, z boazerią. Każdy to wie.
            Betty Szajack wraz z siostrą stały przy otwartej trumnie. Pani Goodman, pani Gennaro i stara pani Clak z córką zajęły już miejsca. Babcia Mazurowa rzuciła się
naprzód i położyła torebkę na krzesełku w drugim rzędzie. Zająwszy sobie miejsce, podreptała do Betty Szajack i złożyła jej wyrazy współczucia, natomiast ja wycofałam
się na koniec sali. Dowiedziałam się, że Gail Lazar jest w ciąży, że sanepid zrobił kontrolę w sklepie Barkolowskiego, a Biggy Zaremba został aresztowany za ekshibicjonizm. Nie dowiedziałam się za to niczego na temat Kenny’ego Mancusa.
            Lawirowałam wśród zebranych, pocąc się pod flanelową koszulą i golfem, a do tego nękana pewnością, że moje wilgotne włosy aż parują w tym cieple, skręcając
się przy tym tak bardzo, jak to możliwe. Kiedy dotarłam do babci Mazurowej, dyszałam jak pies.
            – Spójrz tylko na ten krawat – powiedziała, stojąc nad trumną i wpatrując się w Gunzera. – Są na nim maluśkie końskie główki. Odjazdowy. Czasem niemal żałuję, że nie jestem mężczyzną, mogliby mnie wtedy położyć w takim krawacie.
            Na tyłach sali nastąpiło jakiś poruszenie, rozmowy przycichły i do sali weszli Rycerze Kolumba. Maszerowali dwójkami, a babcia Mazurowa stanęła na czubkach
palców, starając się zobaczyć możliwie jak najwięcej. Nagle obcas zahaczył jej o wykładzinę i poleciała do tyłu, sztywna niczym deska.
            Zanim w ogóle miałam szansę do niej doskoczyć, walnęła w trumnę, machając ramionami w poszukiwaniu oparcia. Udało jej się uchwycić druciany postument,
na którym stał wazon z mlecznego szkła pełen świeżych gladioli. Stojak wytrzymał, ale wazon się przewrócił i wyrżnął Danny’ego Gunzera prosto w czoło. Woda
wlała mu się do uszu, zalała podbródek, a gladiole rozsypały się po grafitowym garniturze, tworząc kolorowy nieład. Przerażenie odjęło wszystkim mowę, każdy chyba
oczekiwał, że Gunzer wyskoczy z trumny z wrzaskiem. Ale Danny spoczywał w pokoju.
            Tylko babcia Mazurowa zachowała zdolność ruchu. Wyprostowała się i poprawiła sukienkę.
            – To chyba dobrze, że on już nie żyje – stwierdziła filozoficznie. – Żadna krzywda mu się nie stała.
            – Żadna krzywda?! Żadna krzywda?! – wrzasnęła wdowa po Gunzerze, obrzucając scenę dzikim spojrzeniem.
            – Spójrz na krawat. Zupełnie zniszczony. Dodatkowo zapłaciłam za ten krawat.
            Wymamrotałam przeprosiny i zaoferowałam, że zwrócę za krawat, ale pani Gunzer wpadła w szał i nawet mnie nie słyszała.
            – Powinno się ciebie zamknąć! – ryczała, wygrażając babci pięścią. – Ciebie i tą twoją pomyloną wnuczkę! Łowca nagród! Kto w ogóle słyszał o czymś takim?!
            – Słucham?! – Popatrzyłam na nią spod przymrużonych powiek, oparłszy dłonie na biodrach.
            Pani Gunzer cofnęła się o krok (pewnie bała się, że ją zastrzelę), a ja wykorzystałam tę lukę, aby się ewakuować. Ułapiłam babcię Mazurową za łokieć, zgarnęłam jej rzeczy i poprowadziłam w stronę drzwi, w pośpiechu omal nie przewracając Spira.
            – To był wypadek – wyjaśniła mu babcia. – Zaczepiłam obcasem o wykładzinę. Każdemu się to mogło przytrafić.
            – Oczywiście – odrzekł Spiro. – Jestem pewien, że pani Gunzer zdaje sobie z tego sprawę.
            – Z niczego sobie nie zdaję sprawy! – wyła wdowa. – Ona jest zagrożeniem dla normalnych ludzi!
            Spiro poprowadził nas do holu.
            – Mam nadzieję, że mimo tego wypadku nadal będą nas panie odwiedzać – powiedział. – Zawsze chętnie powitamy tak piękne kobiety. – Pochylił się i jego
usta niemal dotknęły mojego ucha. – Chciałbym porozmawiać z tobą prywatnie, potrzebuję, żeby ktoś załatwił dla mnie pewną sprawę – wyszeptał konspiracyjnie.
            – Jakiego rodzaju sprawę?
            – Muszę coś odnaleźć, a ty podobno jesteś w tym dobra. Popytałem o ciebie tu i tam, po tym jak pytałaś mnie o Kenny’ego.
            – Właściwie to ostatnio jestem bardzo zajęta. I nie jestem prywatnym detektywem. Nie mam licencji.
            – Tysiąc dolarów – odparł Spiro. – Tyle dam znaleźnego. Na krótką chwilę czas stanął w miejscu, a ja w duchu oddawałam się zakupowemu szaleństwu.
            – W porządku, jeśli to zostanie między nami, nie widzę nic złego w tym, żeby pomóc znajomemu. – Ściszyłam głos. – A co ci zginęło?
– Trumny – szepnął Spiro. – Dwadzieścia cztery trumny.
 

Komentarze