Do nazwiska
Stephenie Meyer jestem uprzedzony. Za Zmierzch,
jak się pewnie domyślacie. Nie czytałem i nie zamierzam. Widziałem film i widok
wampira, wampira!, który lśni w słońcu całkowicie przekreśla tę literaturę i
jej ekranizacje na całej linii.
Jakiś czas
temu odezwało się do mnie Wydawnictwo Dolnośląskie z zapytaniem, czy nie
chciałbym przeczytać jednej z jej powieści. Książkę wydano w USA w 2008 roku…W
Polsce też. A ja mam w rekach wydanie II. Druk wznowiono, bo na srebrne ekrany
weszła właśnie adaptacja filmowa.
Zdziwiło mnie
to, że duża oficyna pisze do mało znanego blogera, który ubzdurał sobie, że ma
prawo pisać o literaturze i bawić się w domorosłego krytyka. Dziękuję za
zainteresowanie, naprawdę wiele to dla mnie znaczy. Jednak to co robię, przynosi
jakieś efekty. Odpisałem… i cisza. Rzecz jasna w treści maila zawarłem swoje
poglądy na temat słynnej sagi. Obawiałem się, że współpraca zakończy się
wcześniej niż przypuszczałem. A jednak… po miesiącu kurier dostarczył mi
przesyłkę. Jednak opłaca się być szczerym. I szczerze pozwolę sobie opisać moje
wrażenia z lektury książki, której autorkę obłożyłem niegdyś anatemą.
Okazało się,
że nie taki diabeł straszny jak go malują. I pisze całkiem nieźle. Rzekłbym
nawet, że bardzo dobrze. Bałem się, że bezustannie napotykać będę na opisy
miłosnych wynurzeń, głębokich spojrzeń, romantycznych poświęceń i innych
objawów kiczu oraz harlequinowatości. Czyli, że wpadnie mi w ręce powieść
przeznaczona dla nastoletnich siks i chłopaczków w rurkach, oglądających Vivę,
4funTV i Mam Talent, a nie coś, co zaimponuje zatwardziałemu fanowi krwawej
sieczki, rockowych brzmień (pokroju ZZ Top czy Def Lepard, a nie Tokio Holel
czy Miley Cyrus – nie, to nie jest rock) i dobrego s-f. A jednak.
Intruz okazał się lekturą intrygującą.
Rzecz jasna nie prezentuje nic nowego jeśli chodzi o pomysł na fabułę, ale sama
realizacja robi wrażenie. Sam nie wierzę, że to piszę.
Fabuła rysuje
się mniej więcej tak, jak opisana jest na okładce:
Świat został
opanowany przez niewidzialnego wroga. Najeźdźcy przejęli ludzkie ciała oraz
umysły i wiodą w nich normalne życie. Jedną z ostatnich niezasiedlonych,
wolnych istot ludzkich jest Melanie. Wpada jednak w ręce wroga, a w jej ciele
zostaje umieszczona dusza o imieniu Wagabunda. Intruz bada myśli poprzedniej
właścicielki ciała w poszukiwaniu śladów prowadzących do reszty rebeliantów...
Co oczywiste
jest nieco bardziej złożona, bo do tego dochodzi, jakżeby inaczej, wątek
miłosny. Otóż Melanie blokuje Wagabundzie dostęp do swego umysłu. Nie chce, by
ta dotarła do ostatniego (prawdopodobnie) siedliska ludzi. Podsuwa mu obraz
pewnego mężczyzny. Jakimś cudem, dwie rożne osobowości (w jednym ciele)
dogadują się! I razem łamią zasady ustalone prze obcych. Wyruszają na
poszukiwania. Nie wiedzą, że ich śladem podąża Łowca…
Tyle w
kwestii uzupełnienia, przejdę do konkretów. Co takiego spodobało mi się w tej
powieści? Przede wszystkim to, że najzwyczajniej w świecie, dobrze się ją
czyta. Nie ma znaczenia, że pomysł jest banalny i oklepany – bo obcy, bo
zagłada, resztki ludzkości walczące o przetrwanie i ukrywające się jak
karaluchy. Podobne motywy były obecne w Equilibrium,
Matrixie, Mad Maxie, Władcach Ognia, Jestem Legendą czy Obcym (cześć 2)… Nie takie same, tu
ukłon dla autorki, ale opierające się na identycznym schemacie. I pewnie da się
przewidzieć zakończenie.
Nie ma też
wielkiego znaczenia watek miłosny. Jasne, jest istotny, pewnie większość uzna
go za dominujący, ale na całe szczęście nie przesłania nam (a przynajmniej mi nie
przesłonił) świata jaki Meyer udało się stworzyć. Czyli dziwnej,
postapokaliptyczne wizji. Masowej zagłady bez rozlewu krwi. Tym straszniejszej,
że niemal niezauważalnej. Ckliwe scenki drażnią, przywołują obrazy feralnej
sagi, która stała się fenomenem na skalę bliską Harry’emu Potterowi, ale są, na szczęście, tak wkomponowane, że da
się je znieść bez większego zgrzytania zębami.
Nawet
postaci, którym czasem brakuje pogłębienia psychologicznego i stanowią klasyczną
realizację dobrych i złych charakterów, amantów, kochanków i fabularnego
planktonu, mają swój urok i czar. I można się z nimi identyfikować.
Nie wiedzieć
czemu, Intruz jest zwyczajnie dobrą
książką. Dobrze napisaną. Idealną do tego, by trochę się rozerwać, a to w
pociągu, a to w autobusie, czy w nudne niedzielne popołudnie, gdy za oknem
śnieg czy plucha.
I chyba na
tym polega sukces Stephenie Meyer. Daje nam to, czego chcemy. Prostą historię i
bohaterach jakim pragniemy być, o miłościach jakie chcemy przeżywać. Prezentuje
nam ckliwe historie z pogranicza romansów i s-f. A nam się to podoba.
I powiem raz
jeszcze. Mimo iż Zmierzchu nie tknę
(chyba, że od tego zależałyby losy wszechświat, wtedy bym się zastanowił), to
tę powieść mogę szczerze nazwać całkiem przyzwoitą. Nie przebije sławą wampirycznej
sagi, ale stanowi dość ciekawą realizacje gatunku science- fiction z domieszką
paranormal romance (na szczęście więcej tu s-f, a przynajmniej wmawiam to
sobie). Meyer ma talent. Gdyby napisała rasowe s-f, fantasy czy coś, co się o
te gatunki ociera, a zminimalizowałaby wątek trójkąta miłosnego - zyskałaby nowego fana. Tak czy inaczej – Intruza polecam.
Tytuł: Intruz
Autorka:
Stephenie Meyer
Stron: 560
Wydawca: Wyd.
Dolnośląskie (Grupa Publikat), 2013. Wydanie II.
Wydawcy
dziękuję serdecznie za udostępnienie mi egz. do recenzji.
Krzysztof
Chmielewski
Intruz mi osobiście bardzo się podobał, czytałam ją już jakiś czas temu i liczę, że kiedyś do niej wróce. teraz mam w planie obejrzenie filmu :)
OdpowiedzUsuńI ja jestem kontent z lektury... Mimo iż momentami dość mocno drażni;)To nie "moja" literatura;)
OdpowiedzUsuń