Recenzja: Stephenie Meyer "Intruz" (Wyd. Dolnośląskie, Wyd. II, 2013)


Do nazwiska Stephenie Meyer jestem uprzedzony. Za Zmierzch, jak się pewnie domyślacie. Nie czytałem i nie zamierzam. Widziałem film i widok wampira, wampira!, który lśni w słońcu całkowicie przekreśla tę literaturę i jej ekranizacje na całej linii.

Jakiś czas temu odezwało się do mnie Wydawnictwo Dolnośląskie z zapytaniem, czy nie chciałbym przeczytać jednej z jej powieści. Książkę wydano w USA w 2008 roku…W Polsce też. A ja mam w rekach wydanie II. Druk wznowiono, bo na srebrne ekrany weszła właśnie adaptacja filmowa.

Zdziwiło mnie to, że duża oficyna pisze do mało znanego blogera, który ubzdurał sobie, że ma prawo pisać o literaturze i bawić się w domorosłego krytyka. Dziękuję za zainteresowanie, naprawdę wiele to dla mnie znaczy. Jednak to co robię, przynosi jakieś efekty. Odpisałem… i cisza. Rzecz jasna w treści maila zawarłem swoje poglądy na temat słynnej sagi. Obawiałem się, że współpraca zakończy się wcześniej niż przypuszczałem. A jednak… po miesiącu kurier dostarczył mi przesyłkę. Jednak opłaca się być szczerym. I szczerze pozwolę sobie opisać moje wrażenia z lektury książki, której autorkę obłożyłem niegdyś anatemą.

Okazało się, że nie taki diabeł straszny jak go malują. I pisze całkiem nieźle. Rzekłbym nawet, że bardzo dobrze. Bałem się, że bezustannie napotykać będę na opisy miłosnych wynurzeń, głębokich spojrzeń, romantycznych poświęceń i innych objawów kiczu oraz harlequinowatości. Czyli, że wpadnie mi w ręce powieść przeznaczona dla nastoletnich siks i chłopaczków w rurkach, oglądających Vivę, 4funTV i Mam Talent, a nie coś, co zaimponuje zatwardziałemu fanowi krwawej sieczki, rockowych brzmień (pokroju ZZ Top czy Def Lepard, a nie Tokio Holel czy Miley Cyrus – nie, to nie jest rock) i dobrego s-f. A jednak.

Intruz okazał się lekturą intrygującą. Rzecz jasna nie prezentuje nic nowego jeśli chodzi o pomysł na fabułę, ale sama realizacja robi wrażenie. Sam nie wierzę, że to piszę.

Fabuła rysuje się mniej więcej tak, jak opisana jest na okładce:
Świat został opanowany przez niewidzialnego wroga. Najeźdźcy przejęli ludzkie ciała oraz umysły i wiodą w nich normalne życie. Jedną z ostatnich niezasiedlonych, wolnych istot ludzkich jest Melanie. Wpada jednak w ręce wroga, a w jej ciele zostaje umieszczona dusza o imieniu Wagabunda. Intruz bada myśli poprzedniej właścicielki ciała w poszukiwaniu śladów prowadzących do reszty rebeliantów...

Co oczywiste jest nieco bardziej złożona, bo do tego dochodzi, jakżeby inaczej, wątek miłosny. Otóż Melanie blokuje Wagabundzie dostęp do swego umysłu. Nie chce, by ta dotarła do ostatniego (prawdopodobnie) siedliska ludzi. Podsuwa mu obraz pewnego mężczyzny. Jakimś cudem, dwie rożne osobowości (w jednym ciele) dogadują się! I razem łamią zasady ustalone prze obcych. Wyruszają na poszukiwania. Nie wiedzą, że ich śladem podąża Łowca…

Tyle w kwestii uzupełnienia, przejdę do konkretów. Co takiego spodobało mi się w tej powieści? Przede wszystkim to, że najzwyczajniej w świecie, dobrze się ją czyta. Nie ma znaczenia, że pomysł jest banalny i oklepany – bo obcy, bo zagłada, resztki ludzkości walczące o przetrwanie i ukrywające się jak karaluchy. Podobne motywy były obecne w Equilibrium, Matrixie, Mad Maxie, Władcach Ognia, Jestem Legendą czy Obcym (cześć 2)… Nie takie same, tu ukłon dla autorki, ale opierające się na identycznym schemacie. I pewnie da się przewidzieć zakończenie.

Nie ma też wielkiego znaczenia watek miłosny. Jasne, jest istotny, pewnie większość uzna go za dominujący, ale na całe szczęście nie przesłania nam (a przynajmniej mi nie przesłonił) świata jaki Meyer udało się stworzyć. Czyli dziwnej, postapokaliptyczne wizji. Masowej zagłady bez rozlewu krwi. Tym straszniejszej, że niemal niezauważalnej. Ckliwe scenki drażnią, przywołują obrazy feralnej sagi, która stała się fenomenem na skalę bliską Harry’emu Potterowi, ale są, na szczęście, tak wkomponowane, że da się je znieść bez większego zgrzytania zębami.

Nawet postaci, którym czasem brakuje pogłębienia psychologicznego i stanowią klasyczną realizację dobrych i złych charakterów, amantów, kochanków i fabularnego planktonu, mają swój urok i czar. I można się z nimi identyfikować.
Nie wiedzieć czemu, Intruz jest zwyczajnie dobrą książką. Dobrze napisaną. Idealną do tego, by trochę się rozerwać, a to w pociągu, a to w autobusie, czy w nudne niedzielne popołudnie, gdy za oknem śnieg czy plucha.

I chyba na tym polega sukces Stephenie Meyer. Daje nam to, czego chcemy. Prostą historię i bohaterach jakim pragniemy być, o miłościach jakie chcemy przeżywać. Prezentuje nam ckliwe historie z pogranicza romansów i s-f. A nam się to podoba.

I powiem raz jeszcze. Mimo iż Zmierzchu nie tknę (chyba, że od tego zależałyby losy wszechświat, wtedy bym się zastanowił), to tę powieść mogę szczerze nazwać całkiem przyzwoitą. Nie przebije sławą wampirycznej sagi, ale stanowi dość ciekawą realizacje gatunku science- fiction z domieszką paranormal romance (na szczęście więcej tu s-f, a przynajmniej wmawiam to sobie). Meyer ma talent. Gdyby napisała rasowe s-f, fantasy czy coś, co się o te gatunki ociera, a zminimalizowałaby wątek trójkąta miłosnego -  zyskałaby nowego fana. Tak czy inaczej – Intruza polecam.

Tytuł: Intruz
Autorka: Stephenie Meyer
Stron: 560
Wydawca: Wyd. Dolnośląskie (Grupa Publikat), 2013. Wydanie II.
Wydawcy dziękuję serdecznie za udostępnienie mi egz. do recenzji.

Krzysztof Chmielewski




Komentarze

  1. Intruz mi osobiście bardzo się podobał, czytałam ją już jakiś czas temu i liczę, że kiedyś do niej wróce. teraz mam w planie obejrzenie filmu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. I ja jestem kontent z lektury... Mimo iż momentami dość mocno drażni;)To nie "moja" literatura;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz