"Patriota" - recenzja III tomu trylogii Marie Lu

Wpis po dużej przerwie… Tak już jest, że czasami wypada kilka dni, gdy człowiek pracuje nad kilkoma rzeczami równocześnie i na dodatek… słowo nie chce iść tak jak trzeba…


I

Kończy się przygoda, w jaką wplątałem się odpisując wydawcy w sprawie trylogii Marie Lu. Kiedy półtora roku temu mój wzrok padł na pierwsze strony Rebelianta, z początku niechętnie, ale jednak wsiąknąłem na dobre w historię Day’a i June. Nieco banalna opowieść okazała nadzwyczaj miła w odbiorze. I w miarę świeża.

Spisana przez amerykańską autorkę należy do gałęzi literatury science fiction zwanej dystopią; równocześnie oscyluje na granicy post-apo. Łatwo dostrzec tu nawiązania do klasycznej już antyutopii G. Orwella Roku 1984.

Niepokojąca wizja przyszłości przedstawiona w trylogii, poniekąd już się spełniła. Wystarczy spojrzeć na aktualna sytuację polityczną na świcie, wszechobecną inwigilację, prężenie muskułów przez globalne mocarstwa, by przekonać się, że fikcja ma solidne podstawy w rzeczywistości. Oczywiście nie mam na myśli tego, co dzieje się w Syrii czy na Ukrainie, ale stosunki na linii USA-Rosja czy przypadek Korei Północnej. Choć Europa też może wpisać się w ten schemat.

Daleki jestem od tego, by w Patriocie i pozostałych dwóch tomach szukać komentarza do cichego wyścigu zbrojeń, nie mniej nie da się nie zauważyć pewnego podobieństwa. Swoją drogą, elementy fabularne w nich zawarte, to nic innego jak pewne „wyznaczniki gatunku”.

II

Jak rozwija się sytuacja między Koloniami a Republiką? Wszystko, co udało się wypracować przez lata zmagań w jednej chwili obraca się w perzynę. Dokonania młodego bohatera wspieranego przez rebeliantów przynoszą chwilowy pokój. Sojusz z Koloniami wisi jednak na włosku przez nagły wybuch epidemii na granicy dwóch mocarstw. Nie do końca wiadomo, kto go wywołał… Wojna zbliża się nieuchronnie.

Nie da się ukryć, że zakończenie tomu II było swego rodzaju pułapką. Oczywiście do przewidzenia był krach układu pokojowego – bo czy inaczej powstałby trzeci tom? – jednak Marie Lu udało się rozłożyć akcję w sposób równomierny i stonowany. Stopniowo dawkuje nam kolejne informacje z frontu i podziemia. Nic nie dzieje się przypadkiem. Ale też niewiele rzeczy zaskakuje.

Bohaterowie są równocześnie wyidealizowani, jak i niejednoznaczni. Motyw, nazwijmy go, syna marnotrawnego, który wraca na ojczyzny łono, by walczyć o jej przetrwanie zrealizowano w sposób ciekawy, pozbawiony drastycznych cech marysuizmu, niemniej da się wskazać całkiem sporą grupkę ich protoplastów.

Ich rozterki emocjonalne, relacje międzyludzkie, reakcje na bodźce, w większości są naturalne. Udało się zmniejszyć ilość scen (takie odniosłem wrażenie) damsko-męskich, związanych z uczuciem, jakie zrodziło się pomiędzy głównymi postaciami. Dialogi stały się mniej nieporadne, bardziej autentyczne, nieco dojrzalsze. Nawet zakończenie, niepozbawione melodramatyzmu czy nawet pewnej sztampy, płynnie dopełnia całości. O ile nie powstaną już kolejne części.

III

I choć trylogia Marie Lu stanowi raczej kolejną pozycję w szeregu podobnych sobie historii, o czym z resztą pisałem przy okazji poprzednich tomów, jej lektura sprawiła mi sporą przyjemność. Nie ma większego znaczenia, że wszystko (sic!) już było. Ważne jest to, jak owo „wszystko” jest skonstruowane i opisane. Podejrzewam, że znajdzie się cała rzesza czytelników doskonale rozeznanych w gatunku. Gdybym przeczytał dziesiątki powieści a tak na koncie mam ich ledwie kilkanaście (plus kinematografia), moja opinia mogłaby mieć nieco chłodniejszy wydźwięk Niemniej cykl Legenda w mojej pamięci pozostanie na dłuższy czas. Jeśli szukacie ciekawej, wciągającej historii, dzięki której wkroczycie w świat literatury, to nie powinniście się zawieść.

Krzysztof Chmielewski

Marie Lu
Patriota
Zielona Sowa, 2014
Stron: 351

Dziękuję wydawcy za egzemplarz do recenzji.


Komentarze