W najbliższą
sobotę po raz trzeci odbyło się Narodowe Czytanie. To projekt, którego
inicjatorem jest obecny prezydent Bronisław Komorowski. Jak czytamy na stronie
jego kancelarii: „Podstawowym celem przedsięwzięcia jest popularyzacja
czytelnictwa, zwrócenie uwagi na bogactwo polskiej literatury, potrzebę
dbałości o polszczyznę oraz wzmocnienie poczucia wspólnej tożsamości”. Brzmi
pięknie.
Literaturą
żyję od dobrych kilkunastu lat, więc projekt ten nie jest mi obojętny. Idea to
wiele chwalebna, godna podziwu, ale… tak się zastanawiam, czy aby na pewno
zachęca do podjęcia wyzwania, jakim jest lektura książki. Czytamy „klasykę”,
„kanon”, o ile można takich sformułowań bezkarnie używać, coś, czym uczniowie w
szkołach są – nie tylko w ich opinii – zamęczani.
W żaden
sposób nie neguję pomysłu. Ba, wspieram go całym sercem, bo uważam, że ma sens
i należy go rozwijać. To jednak już trzecia edycja, a my po raz kolejny
wałkujemy „szkolny program nauczania”. Był Pan
Tadeusz Adama Mickiewicza, dzieła Aleksandra Fredry, a w sobotę przerzucimy
kolejne strony sienkiewiczowskiej Trylogii.
Choć wartość wyżej wymienionych dzieł i autorów jest nieoceniona (Ogniem i mieczem, to naprawdę świetna powieść), to w kolejnych
latach warto pomyśleć o czymś, co wyłamuje się z romantycznego paradygmatu, co
nie tylko pobudza uczucia patriotyczne i dumę, ale też skłania do refleksji nad
tym, kim jesteśmy. Co nie podtrzymuje – niczym respirator – niesamodzielnego
krwioobiegu.
Dlaczegoż nie
chwycimy za rewelacyjną powieść Zaszumi
las Gabrieli Zapolskiej, za Konopielkę
Redlińskiego, czy – idąc w kierunku literatury współczesnej – dzieła
Gombrowicza lub Dzienniki Gwiazdowe
Lema. Gdzie Tuwim i Wierzyński, gdzie Sklepy
cynamonowe, Antygona w Nowym
Jorku… To dzieła polemizujące, i
bardzo często mające wydźwięk patriotyczny, jednak zdroworozsądkowe i nie tak
oczywiste, nie dające jasnych odpowiedzi. Rozsadzają pewien beton, zastój w
pojmowaniu funkcji literatury narodowej. Mieliśmy i mamy w Polsce setki, nie,
tysiące autorów, których warto społeczeństwu pokazać. Ujawnić ich dzieła masom,
by pojęły w końcu, że wielka literatura polska nie skończyła się w wieku XIX
lub w chwili śmierci Miłosza i Szymborskiej.
Mam szczerą
nadzieję, że w kolejnych latach, w setkach polskich miast i wsi otworzymy
woluminy, które będą dla nas wyzwaniem innym niż językowym; które nie będą
wpisane w paradygmat konieczności, powszechnej edukacji, czegoś, bez czego nie
można zwać się Polakiem. Znać je warto, nie, że wypada, warto, bo do ważne i
piękne karty naszej historii. Ale mamy w jej znajomości spore zaległości.
Nie
chciałbym, aby uznano mnie teraz za wywrotowca, krytykanta, inteligencika,
który z pozycji fotela na przedmieściach pozwala sobie na swobodną
interpretację wartości narodowych. Przed tym nie da się uciec, jednak warto
spojrzeć na „bogactwo” polskiej literatury z innej strony. Bo ona jest bogata,
bogatsza niż nam się wszystkim wydaje, a tożsamość Polaka to także sprawa
niejednoznaczna, wszak jest nas 38 milionów i punktów stycznych możemy mieć
więcej.
Czytajmy samodzielnie
i wspólnie, „klasykę” i nie tylko. Tylko bardzo proszę… częściej niż raz w
roku!
Krzysztof
Chmielewski
Komentarze
Prześlij komentarz