Angus Watson "Czas żelaza" (Fabryka Słów, 2015)

foto. Literacka kanciapa
Po lekturze Czasu żelaza zmagają się we mnie dwie natury. Pierwsza – ta niepokorna, hedonistyczna, która uwielbia tego typu historie, lubuje się w pobitewnych pobojowiskach, krwawych potyczkach i druga – uważnego czytelnika-krytykanta, który nie lubi gdy się z nim pogrywa. Staram się zachować dystans, by szala zwycięstwa nie przechyliła się na żadną ze stron. W tej recenzji znajdziecie, Drodzy Czytelnicy, tyle samo pochwał, jak i zarzutów w stosunku do książki.

Czas żelaza przenosi nas do starożytnej Brytanii, miejsca w którym tli się jeszcze wiara w magię oraz dawnych bogów, gdzie mieszają się kultury, po lasach i wioskach krążą druidzi, ale czuć też głęboki niepokój…  nad wyspiarzami wisi zagrożenie ze strony Rzymu. I własnych współplemieńców.

To z jednej strony żadna nowość, bo znamy takie historie z literatury i filmów. Pamiętny Król Artur, czy powieści wydane przez Telbit poruszały już, poniekąd, podobne tematy. Niemniej, osobiście nie spotkałem się jeszcze ze światem tak dopracowanym (co nie znaczy, że nie ma takowego na kartach literatury światowej) i intrygującym.




Autor miesza fikcję literacką z faktami historycznymi, bawi się konwencją, naginając ją niejednokrotnie do granic możliwości. Nie jest to więc ani powieść historyczna, ani też rasowa fantastyka. Raczej coś pomiędzy, powieść w której koegzystują różne gatunki, ścierają dwa różne światy. Sporo tu zaskakujących zwrotów akcji, porywających potyczek, ciekawych dość dobrze zarysowanych postaci i, o dziwo, realizmu.

Czas żelaza to, co warto podkreślić, nie tylko solidna porcja przemocy i bezsensownej krwawej jatki. Autor co jakiś czas daje czytelnikowi odetchnąć, zastanowić się, zamyślić. Niektóre dialogi prowadzone przez bohaterów poruszają istotne kwestie natury egzystencjalnej, liczne aspekty życia społecznego, ludzkiej mentalności, religii… Choć banalne, daleko im, na szczęście, do złotych myśli autora Alchemika. Pozwalają za to mocniej identyfikować się z poszczególnymi postaciami, np. z Dugiem, który nie jest takim gamoniem, jak się może z początku wydawać. Cicha woda z niego.

Czas żelaza czyta się świetnie, powieść wciąga, porusza, budzi w czytelniku pragnienie przygody, wyjścia z domu. Ale… Nie wszystko w powieści Angusa Watsona działa należycie. Co irytuje? Przede wszystkim dwie rzeczy. I na nich się skupię.

Po pierwsze – gigantyczny margines. Strony mają rozmiar tych na czytniku e-booków, dzięki czemu książka ma około 800 stron. Uważam, że to marnotrastwo papieru (chyba, ze oryginał wydano inaczej niż szczotkę, którą trzymam w rękach) i nie potrzebne pompowanie książki. „Cegła” nie musi być aż tak gruba.

Druga sprawa to język, który często jest, moim skromnym zdaniem, zbyt potoczny i wręcz wulgarny. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w tamtych czasach również stosowano tego typu wyrażenia ( nie ma się co łudzić, choć może nie brzmiały tak samo), zwłaszcza w przypadku żołnierzy czy przedstawicieli pospólstwa.

Wydaje mi się, że rozumiem podejście autora, który chciał z jednej strony oddać pewien koloryt społeczny, z drugiej zaś zagrać na nosie swoistej puryzmowi językowemu. Niemniej, czuję niesmak, nie kupił mnie tym. Wolę jednak literaturę, która posługuje się nieco bardziej subtelną formą wyrazu.  Na dodatek zwykłe „ku..y” są przetykane dziwnymi frazami o borsukach, co czasem przyonosi skutek odwrotny od zamierzonego. Kłują też słowa żywcem wzięte ze slangu młodzieżowego, pokroju frazy: „stary” itp.

Pomijając niedogodności natury estetycznej i kilkanaście wpadek językowych, całość prezentuje się przyzwoicie. Idealna propozycja na długie, jesienno-zimowe wieczory, zwłaszcza dla fanów Gry o tron i Wikingów

Angus Watson
Czas żelaza
Fabryka Słów, 2015
Stron: mogło być mniej…

Dziękuję wydawcy za możliwość przeczytania książki.

Krzysztof Chmielewski

Korekta: Klaudia Kępska

Komentarze