foto. Literacka kanciapa |
Po
lekturze Czasu żelaza zmagają się we
mnie dwie natury. Pierwsza – ta niepokorna, hedonistyczna, która uwielbia tego
typu historie, lubuje się w pobitewnych pobojowiskach, krwawych potyczkach i
druga – uważnego czytelnika-krytykanta, który nie lubi gdy się z nim pogrywa.
Staram się zachować dystans, by szala zwycięstwa nie przechyliła się na żadną
ze stron. W tej recenzji znajdziecie, Drodzy Czytelnicy, tyle samo pochwał, jak
i zarzutów w stosunku do książki.
Czas żelaza przenosi nas do starożytnej
Brytanii, miejsca w którym tli się jeszcze wiara w magię oraz dawnych bogów,
gdzie mieszają się kultury, po lasach i wioskach krążą druidzi, ale czuć też
głęboki niepokój… nad wyspiarzami wisi
zagrożenie ze strony Rzymu. I własnych współplemieńców.
To z
jednej strony żadna nowość, bo znamy takie historie z literatury i filmów.
Pamiętny Król Artur, czy powieści
wydane przez Telbit poruszały już, poniekąd, podobne tematy. Niemniej,
osobiście nie spotkałem się jeszcze ze światem tak dopracowanym (co nie znaczy,
że nie ma takowego na kartach literatury światowej) i intrygującym.
Autor
miesza fikcję literacką z faktami historycznymi, bawi się konwencją, naginając ją
niejednokrotnie do granic możliwości. Nie jest to więc ani powieść historyczna,
ani też rasowa fantastyka. Raczej coś pomiędzy, powieść w której koegzystują
różne gatunki, ścierają dwa różne światy. Sporo tu zaskakujących zwrotów akcji,
porywających potyczek, ciekawych dość dobrze zarysowanych postaci i, o dziwo,
realizmu.
Czas żelaza to, co warto podkreślić, nie
tylko solidna porcja przemocy i bezsensownej krwawej jatki. Autor co jakiś czas
daje czytelnikowi odetchnąć, zastanowić się, zamyślić. Niektóre dialogi
prowadzone przez bohaterów poruszają istotne kwestie natury egzystencjalnej,
liczne aspekty życia społecznego, ludzkiej mentalności, religii… Choć banalne,
daleko im, na szczęście, do złotych myśli autora Alchemika. Pozwalają za to mocniej identyfikować się z poszczególnymi
postaciami, np. z Dugiem, który nie jest takim gamoniem, jak się może z
początku wydawać. Cicha woda z niego.
Czas żelaza czyta się świetnie, powieść
wciąga, porusza, budzi w czytelniku pragnienie przygody, wyjścia z domu. Ale…
Nie wszystko w powieści Angusa Watsona działa należycie. Co irytuje? Przede
wszystkim dwie rzeczy. I na nich się skupię.
Po
pierwsze – gigantyczny margines. Strony mają rozmiar tych na czytniku e-booków,
dzięki czemu książka ma około 800 stron. Uważam, że to marnotrastwo papieru
(chyba, ze oryginał wydano inaczej niż szczotkę, którą trzymam w rękach) i nie
potrzebne pompowanie książki. „Cegła” nie musi być aż tak gruba.
Druga
sprawa to język, który często jest, moim skromnym zdaniem, zbyt potoczny i wręcz
wulgarny. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w tamtych czasach również
stosowano tego typu wyrażenia ( nie ma się co łudzić, choć może nie brzmiały
tak samo), zwłaszcza w przypadku żołnierzy czy przedstawicieli pospólstwa.
Wydaje
mi się, że rozumiem podejście autora, który chciał z jednej strony oddać pewien
koloryt społeczny, z drugiej zaś zagrać na nosie swoistej puryzmowi językowemu.
Niemniej, czuję niesmak, nie kupił mnie tym. Wolę jednak literaturę, która
posługuje się nieco bardziej subtelną formą wyrazu. Na dodatek zwykłe „ku..y” są przetykane
dziwnymi frazami o borsukach, co czasem przyonosi skutek odwrotny od
zamierzonego. Kłują też słowa żywcem wzięte ze slangu młodzieżowego, pokroju
frazy: „stary” itp.
Pomijając
niedogodności natury estetycznej i kilkanaście wpadek językowych, całość
prezentuje się przyzwoicie. Idealna propozycja na długie, jesienno-zimowe
wieczory, zwłaszcza dla fanów Gry o tron
i Wikingów.
Angus
Watson
Czas żelaza
Fabryka
Słów, 2015
Stron:
mogło być mniej…
Krzysztof
Chmielewski
Korekta:
Klaudia Kępska
Komentarze
Prześlij komentarz