Tomasz Kołodziejczak - "Biała reduta". W sumie nie jest źle...


Choć od czasu, kiedy skończyłem czytać Czarny Horyzont minął co najmniej rok, a mój czas zajęły dziesiątki innych książek, nie przestałem wyczekiwać kolejnych informacji o publikacjach Tomasza Kołodziejczaka. Cierpliwość się opłaciła, bo kilka tygodni temu na skrzynkę mailową przyszła fabryczna zapowiedź, a teraz Biała Reduta zdobi już moją półkę. Czy warto było czekać? I tak i nie.




Cykl Kołodziejczaka to niezwykła, autorska mieszanka. Rozmach i bogactwo jego wizji kojarzy się z “Hyperionem” Simmonsa, w nazewnictwie odwołuje się do Tolkiena, a całość osadza głęboko w polskiej tradycji religijnej i patriotycznej. Wrogiem zaś są totalitaryzmy – zarówno czarne jak czerwone – które w jego powieściach mają dosłownie demoniczną naturę - tak pisał Jerzy Rzymowski  z „Nowej fantastyki”.  W pełni się  z nim zgadzam, ale dorzucę też swoje „trzy grosze”, które nieco przygaszą zapał jaki bije z treści promujących książkę.

W dalszym ciągu śledzimy losy Kajetana i Roberta, jednak Kołodziejczak dokooptuje nam także kilkoro innych, nowych postaci. Dobrze opracowana, symultaniczna narracja przenosi nas płynnie, co kilka stron, w jedną z kilku lokacji, w których kolejne wydarzenia zazębiają się powoli tworząc jedną, spójną całość. Pozorna nieścisłość okaże się jedynie mylnym wrażeniem, na końcu wszystko stanie się jasne. Czy będzie to zaskoczenie dla czytelnika? Dla mnie nie było, ponieważ fabuła skonstruowana jest tak, iż po nitce dość szybko udaje się dojść do kłębka. Niemniej pomysł ciekawy i mam szczera nadzieję, że uda się go rozwinąć bezawaryjnie.


Z początku nudzą ograne fragmenty, retrospekcje powtarzane po raz który, nawet nomenklatura wzorowana na uniwersum stworzonym przez Tolkiena (przynajmniej poszczególne terminy). Niemniej Biała reduta  wciąga. Nowe wątki, nowe postaci; pojawiają się kolejne pęknięcia, tak w rzeczywistości stworzonej przez autora – „fizyczne” wyrwy w wymiarach, jak i skazy na obliczach tych, których mamy za jednostki idealne. Gdzieś tam czai się tajemnica, której odkrycie – mam nadzieję – wywróci wszystko do góry nogami. Choć powoli kiełkuje we mnie myśl, prawie pewność, że wiem o co chodzi, jednak poszlak jest zbyt mało.

A jednak książka pozostawia pewien niedosyt. Z jednej strony raziła mnie pewna powtarzalność, schematyczność i rozwlekłość, z drugiej zaś nie mogę już doczekać się kontynuacji. Uniwersum stworzone przez Kołodziejczaka jest jednym z najciekawszych jakie miałem okazję poznać i polecam je wszystkim tym, którzy poszukują dobrej, polskiej fantastyki. Mimo kilku mankamentów, najnowsza publikacja sygnowana jego nazwiskiem stanowi świetną pozycję dla miłośników s-f sprzężonego z fantasy.


Skoro zaś o s-f mowa, o tym się chyba nie pisze, cykl Ostatnia rzeczpospolita posiada sporo punktów stycznych z Dominium solarnym. Oba cykle – jestem właśnie po lekturze Kolorów sztandarów – traktują właściwie o „tym samym”, z tym, że fabuły jednego mają miejsce w dalekiej przyszłości, w odległej galaktyce, a drugi opowiada o tym, jak toczą się losy ziemskiego globu. Niby nie to samo, ale i tu i tam walczy się z potężnym wrogiem; i tu i tam pojawia się jeden (lub kilku) niezwykły bohater… Podobieństwa są wystarczająco wyraźne. Czyżby Kołodziejczak pisał jedną i tę samą powieść, tylko w różnych wariantach? Odważna myśl, ale przyznacie chyba sami, że coś w tym jest.

O Dominium solarnym skreślę kilka słów w nadchodzących dniach. Recenzja Kolorów prawie skończona (w sumie miała być już dawno), a kolejne części zamawiam w bibliotece.

No i czekam na kontynuację Białej Reduty.


Timasz Kołodziejczak
Biała Reduta
Fabryka Słów, 2014

Stron: 434

Komentarze