Z wizytą w "Gildii Magów" T. Canavan


Kilka lat temu mignęła mi ta pozycja gdzieś na bibliotecznych półkach. Ktoś później wspominał, że czytał, polecał… Zaczytany w setkach innych pozycji przeoczyłem całkiem przyzwoitą – i sycącą mimo swej banalności – porcję fantasy.

Gildia magów, pierwsza część Trylogii Czarnego Maga, (w skrócie TCM, jak ten fajny kanał w telewizji) to pozycja dobra na nadchodzące jesienne wieczory. Niewymagająca lektura, idealna do czytania przy kubku herbaty, kiedy burze szaleją za oknem, zmierzch zapada tuż po obiedzie, a palce, zwłaszcza gdy ktoś nie weźmie rękawiczek, kostnieją z zimna. Powinna odciągnąć od szarości dni najbliższych.


Fabuła skrojona umiejętnie, bez większych dłużyzn, ale i pozbawiona pędzących na łeb na szyję zwrotów akcji, powtarzających się z częstotliwością większą niż reklamy w Polsacie (a sporo takich pozycji można na rynku spotkać). Ze świecą szukać obscenicznych scen, ba nawet wyszukanej erotyki. Te sprawy załatwia się tu raczej subtelnie. Lub gwałtem, ale bez plastycznych opisów. Akcja rozwija się więc w jednostajnym trybie, nieznacznie przyspieszając lub zwalniają w zależności od dziejących się wydarzeń. Tak, by nie znudzić, ani też przyprawić o palpitację serca.


Historia, jaką Canavan serwuje czytelnikowi jest dość prosta: dziewczyna z ciemiężonego ludu (względnie klasy społecznej), mieszkanka biednej dzielnicy, doświadczona przez los, miotana sprzecznymi uczuciami, odkrywa w sobie magiczne zdolności, coś, co przysługiwać powinno tylko i wyłącznie szlachetnie urodzonym. Rzecz jasna napotka na swej drodze liczne przeciwności losu, odkryje mroczną tajemnicę (jaką, zobaczcie tytuły kolejnych części), i… No właśnie. Jak to zwykle bywa w tego typu opowieściach… jakoś to będzie.

 Historia to lekko ugrzeczniona, jak pisałem dwa akapity wyżej. Krew nie leje się strumieniami, a ludzkie (lub zwierzęce) kończyny nie latają we wszystkich kierunkach. W końcu, teoretycznie, to książka dla młodych czytelników, a przynajmniej tak bywa opisywana i taką też się wydaje. Jednak dojrzały czytelnik, zwłaszcza osobnik lubujący się w fantastyce, nie powinien kręcić nosem.

Motyw postaci reprezentującej niższe klasy społeczne na arenie, nazwijmy to „polityczno-historycznej” nie jest niczym nowym. To popularny, by nie rzecz sztampowy motyw w literaturze (nie tylko fantasy), który realizowano na tysiące różnych sposobów. Oczywiście tak przed, jak i po wydaniu Gildii magów, pamiętajcie, że książka ukazała się raptem kilka lat temu.

Gildia Magów, jako całość, podobnie jak kolejne dwa tomy trylogii (oraz inne pozycje z tego uniwersum) raczej nie prezentuje niczego nowego. Dawid Wiktorski (Zaginiony Almanach) pisał – co warto podkreślić – o zbieżnościach panujących w powieści realiów z serią autorstwa J.K. Rowling. Zgadzam się, trafna uwaga, choć ja dostrzegam większe podobieństwo dopiero w przypadku części drugiej, noszącej tytuł Nowicjuszka. Ale o tym za kilka dni, jak tylko skończę lekturę (informacja dla miłośników teorii spiskowych – plagiatu nie ma).

Canvan udało się więc podgrzać kotleta tak, by nie smakował jak wyciągnięty z mikrofali. Można tu dostrzec sporo niedociągnięć, uproszczeń i schematyczności, ale pierwsza część Trylogii Czarnego Maga stanowi pozycję, na którą warto mieć oko. A nawet rzucić tym okiem. Byle nie przymknąć
Trudi Canavan
Gildia Magów
Galeria Książki, 2010 
Stron: 600


Krzysztof Chmielewski

Komentarze

  1. Uwielbiam, kocham i nie wiem co jeszcze! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Krótko, acz treściwie. Za kilka dni recenzja drugiego tomu, który okazał się... całkiem całkiem!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz